FRANCUSKIE ALPY przez WŁOCHY — wyprawa z Synem!
DZIEŃ PIERWSZY
Dzieci dorośleją, usamodzielniają się, chcą się wyrwać, choćby na wakacje. My chcemy je zatrzymać (żeby niby chronić, ale tak naprawdę leczymy własne lęki), buntujemy się przeciwko ich odrywaniu, martwimy się. I tak, w wyniku ścierania się tych sprzecznych dążeń, jestem z synem w drodze do Francji. Młody chce się wyrwać na wymarzone wakacje, a starszy pilnuje, żeby dojechał zdrowo i szczęśliwie. Jadę jako pasażer, młody prowadzi swój własny samochód. Przypilnuję, żeby bezpiecznie dojechał, a potem wrócę samolotem. Taki warunek postawiła moja Pierwsza Połowa, żeby nasz „malutki” osiemnastolatek mógł jechać tak daleko samodzielnie. Wyobraź sobie wyzwanie jakie musieliśmy przyjąć jako rodzice. Samodzielne wyjazdy nasz “młody” ma już swoim dorobku, ale nie półtora miesięczne, nie samochodem, a przecież Prawo Jazdy zdobył dopiero dwa miesiące temu… i jeszcze ta wspinaczka — nie dodaje to wszystko otuchy.
Ale dobrze… eskorta to jedno, a że przy okazji coś zobaczyć można, to drugie…
Kilka, albo kilkanaście razy już jechałem tą autostradą Wenecja — Padwa — Mediolan, ale nigdy nie zarejestrowałem miejscowości SOAVE. Dopiero jak zarezerwowałem hotel po drodze (czysty przypadek — celowałem w połowę drogi), odkryłem, że w pobliżu jest wenecka twierdza spływająca murami po wzgórzu. Zamek z X w. Przez wieki przechodził z rąk do rąk, jak wszystko we Włoszech. Przez wieki nie był zburzony. Każdy kto go zdobył uważał potem za swój własny i zatwierdzał jako swoją prywatną warownię. I dobrze, bo dzisiaj można poczuć klimat jaki tu panował przez stulecia. A wokół falują winnice, u stóp fortecy uwiło się średniowieczne miasteczko, w tle majaczą góry…
Opuszczamy SOAVE. Co by tu jeszcze zobaczyć po drodze? Szkoda przecież bezproduktywnie pokonywać kilometry autostradą, skoro wokół tyle różnych miejsc. Wygląda na to, że w końcu zobaczę Lago di Garda.
Nigdy nie widziałem Jeziora GARDA, a miasteczko SIRMIONE, leży na półwyspie, który jakby igłą wbija się w jego wody. Niestety wygląda jakby wszyscy z okolicy chcieli tu wdepnąć i się rozejrzeć. Powiększamy ten tłum i wcale nam się to nie podoba. Samo centrum to wyspa połączona z resztą półwyspu wąskim mostem. Przeprawy strzeże wenecka twierdza. Parking jest odległy o 2 km i ten tłum ludzi psują trochę wrażenie. Nie mamy za dużo czasu, więc tylko kilka fotek, parę minut na ławce z widokiem i z powrotem. Domu Marii Callas nie oglądamy. To jeszcze prawie kilometr. Zostawiamy na następny raz.
Pędzimy do Francji, pod skałę. Młody dzielnie prowadzi. Wczoraj przejechał prawie 1100, dzisiaj będzie kolejne 600 km. Mam nadzieję, że Pierwsza nie wyda rozkazu na powrotną eskortę i “Mały” będzie mógł wrócić samodzielnie. Dzisiaj po raz pierwszy od 25 lat będę spał pod namiotem.
PS. Pod spodem zapisane tłumaczenie (z Google Lens) tabliczki informacyjnej pod zamkiem w Soave
Gmina Soave. Zamek Scaligerów (X wiek)
Zamek Saove jest typowym średniowiecznym budynkiem wojskowym i stanowi jeden z najlepszych przykładów konstrukcji zamkowej w regionie Veneto. Główne wejście, wyposażone w most zwodzony, znajduje się od północy i jest chronione przez potężną wieżę zwaną San Giorgio ze względu na obecność figury świętego w niszy nad samymi drzwiami. Twierdza wznosi się majestatycznie z wysoką centralną wieżą („twierdzą”), wokół której stopniowo rozwijają się zakręty murów oddzielające trzy dziedzińce i mały wiszący dziedziniec.
MUROWANE MIASTA W WENECJI Euganejskiej
Klub Turystyczny Italiano
DZIEŃ DRUGI
Pierwszy od 25 lat nocleg pod namiotem był udany. Szczerze mówiąc już dawno się tak dobrze nie wyspałem. Zaskakujące… i to bardzo. Ciekawe czy następna noc będzie równie udana?!
Chłopcy postanowili iść na skałę, która jest 400 m powyżej naszego obozowiska. Tatę wysłali na zakupy, bo przecież do „pięćsetki” z trzema osobami, wczoraj już nic więcej się nie chciało zmieścić. Zrobili ze mnie zaopatrzeniowca i lokaja (dobrze, że nie kaowca), ale niech im tam. Sklepy są 800 m niżej, w miasteczku Gap. Koszmar dużych sklepów mnie rozwala, nie jestem w stanie nic znaleźć (dogadać się nawet nie próbuję — nie ma z kim — obsługi brak, jak to w marketach). Jeszcze Decathlon i stacja benzynowa, więc na górze jestem z powrotem około 14.30. Najpierw obiad, a potem dopiero w góry…
Najedzony, kawa wypita i zrobiła się 15.30. Zaczynam się zastanawiać czy w ogóle jest sens jeszcze gdziekolwiek iść. Jednak wychodzę, nie mam zbyt wiele czasu tutaj i szkoda byłoby stracić okazję. We Francji jak jest szlak, to wcale nie jest oczywiste, że dobrze oznaczony, a raczej na pewno — słabo uczęszczany. Gubię się na bardzo stromym zboczu. Dobrze, że ściągnąłem off-liny do Mapy.cz (polecam tą aplikację — już nieraz mi ratowała tyłek). Znajduję ścieżkę ale humor mam tak zepsuty, że mam ochotę wrócić do obozowiska. Nic gorszego nie mógłbym zrobić, bo kilkanaście kroków dalej, nagle zza drzew wyłania się WIELKI MUR CEUSE. Myślę, że Roger Waters mógłby spokojnie nakręcić tu film o swoim THE WALL. Ten widok na pewno zaspokoiłby nawet jego megalomańskie zapędy.
Jestem na wysokości prawie 1800. Za plecami mam jakieś 3 km kilkudziesięciometrowej ściany, na której wiszą wspinacze. Łukasz (trener Kuby) mówi, że to jeden z największych (i najpopularniejszych) na świecie obszarów wspinaczkowych. Długi, poziomy mur, na którym równolegle, co kilka metrów, poprowadzona jest droga wspinaczkowa. Jedna ma 30 m wysokości, inna 40, a czasem więcej.
Przed sobą mam widok na GÓRY. Tylko tyle powiem, bo nie mam słów, żeby powiedzieć więcej. Na pierwszym planie La PETITE CEUSE, za nim szczyty aż po horyzont — skaliste, zalesione, czasem nawet śnieg gdzieniegdzie się błyszczy. Znów czysty przypadek rzucił mnie w piękne miejsce. Nigdy w życiu bym tu nie przyjechał gdyby nie moi wspinacze. Fajnie się to poskładało.
Kacper (obecny partner wspinaczkowy Kuby) mówi, że mógłby mieć domek z takim widokiem. Myślę sobie — dobrze, że nie ma. Jakby tu był jakiś domek, zaraz powstałyby następne. Helikoptery dowoziłyby jakichś miliardowych Szwajcaro-Amerykanów, a teren by był zamknięty i strzeżony. A tak… młodzi ludzie mogą w niewiele ponad godzinkę (starsi w prawie dwie) sobie tu wejść i podziwiać, zagryzając chlebem z kiełbasą.
Czasem tylko (choć już coraz rzadziej) żałuję, że Kuba nie zapałał pasją do szachów, zamiast do wspinaczki. Mniej by to martwiło rodziców, a też bym z nim jeździł tylko w inne miejsca…
DZIEŃ TRZECI
Dzisiaj się rozdzielamy. Góra, która wczoraj była głównym motywem wielu zdjęć, to LA PETITE CEUSE, czyli mniejsza siostra dużej CEUSE. Zaczynam w myślach je nazywać MAŁYM I DUŻYM CAŁUSEM. Duży ma wargi rozciągnięte na 3 km, mały to tylko punkcik (buziaczek) na tle krajobrazu. Mały pięknie wyglądał z dużego, ciekawe jak Duży wygląda oczami Małego. Wchodzę więc na Mały. Duży Całus zostawiam dla Kuby i reszty ekipy wspinaczy.
Droga jest krótka, łącznie może ze 4 godziny i 350 m metrów do góry. Nie musi być dzisiaj dłużej, tym bardziej że jakoś cieplej się zrobiło — słońce nie oszczędza. Są plusy takiego stanu rzeczy — jest co prawda ciepło, ale jest też i światło, a ja mam czas, więc idę z przystankami na fotkowanie. Idę i nie mogę przestać — tu widoczek, tam kwiatuszek, gdzie indziej gałązka, a potem wszystko na raz. Cieszy mnie to, że się nie muszę spieszyć. Chłopaki pewnie przyjdą koło dziewiątej, a ja i tak będę grubo przed nimi.
Latają szybowce. Dawno nie widziałem. U nas ta aktywność została zastąpiona paralotniarstwem. Tańszy sprzęt, a efekt podobny. Cisza, spokój i piękne widoki.
Jeszcze kilka słów o naszym obozowisku. Jakbym się cofnął o 20-30 lat wstecz, kiedy jeździłem na pola namiotowe. Dookoła młodzi ludzie, w większości wspinacze, ale jest też kilkoro piechurów, a nawet tacy co wypoczywają bezczynnie. Pewnie cena ich przyciąga (poza wspinaczami, co oczywiste), 5 euro za samochód bez względu na ilość pasażerów. Są czyste toalety (skocznie) i płatny prysznic (50 centów za 2 i pół minuty — naprawdę wystarczająco czasu, żeby się umyć). Młodzież rozmawia, biesiaduje, nie pije alkoholu (za dużo), mimo to zawiera znajomości. Jestem pod wrażeniem panującej tu atmosfery. Różnica pomiędzy tym co znałem 30 lat temu z pól biwakowych jest taka, że jest w miarę spokojnie i wszyscy przyjechali samochodami. Ponadto towarzystwo jest międzynarodowe. Brytyjczycy, Hiszpanie, Belgowie, Niemcy, Francuzi (oczywiście), Czesi, My. Język urzędowy obozu – angielski (poza recepcją — jak to we Francji). Przychodzi mi do głowy niezbyt przyjemna myśl, że jestem dwa razy starszy od najstarszego poza mną (nie licząc Łukasza — trenera Kuby, któremu w tym roku cyknie czterdziestka).
No i mam nowego psa-dziewczynę. Białooką Hiszpankę. Przywiezione tutaj pieski biegają luzem po obozowisku, a ta pięknooka przybiegła do mnie i zaczęła się łasić. Tylko nie wiem czy Alik nie będzie zazdrosny…
DZIEŃ CZWARTY
Kończę tą trochę wymuszoną, francusko-włoską przygodę. Czasem, ni z tego, ni z owego coś pìeknego się wykluje.
W zeszłym roku, kiedy byliśmy w okolicy z żoną, mieliśmy niedosyt (zwiedzaliśmy Prowansję samochodem). Przydałoby się wtedy 2-3 dni dodatkowe, wtedy pewne, pominięte miejsca byłyby nasze. Jedną z zaległości był wielki PONT DU GARD. Estakada akweduktu rzymskiego w poprzek rzeki Gardon. To część 50 kilometrowego wodociągu, o łącznym spadku 17m. Akwedukt, to nie tylko mosty, ale też tunele wydrążone w skałach.
Wygląda spektakularnie. Jest 37 stopni w cieniu i to trochę psuje wrażenie. Szkoda, że możemy tu być zaledwie godzinkę. Latamy z Kacprem z wywieszonymi językami. Kuba zwyczajowo odmówił działalności w takim upale. Zrobił jedno zdjęcie i poszedł do miejscowego bistro. Kacper jest zainteresowany zwiedzaniem co najmniej tak jak ja.
Teren naprawdę nadaje się na poświęcenie mu całego dnia. Są tu całodzienne knajpki (we Francji ewenement, bo zwykle restauracje są po lunchu zamykane i otwierane dopiero koło 20tej). Jest kąpielisko. Pod akweduktem można spłynąć kajakiem. Ludzi zażywających kąpieli całe mnóstwo. Nad tym wszystkim potężna, kamienna budowla. Zaskakujące jest, że wstęp na obiekt nic nie kosztuje. Zapłacisz za parking 9 euro za cały dzień i już. Potem tylko spacerujesz, relaksujesz, jesz i poddajesz się wrażeniu wielkiej estakady. Ale my nie! My przebiegamy, wyziewamy (prawie) ducha w tym upale. Co zrobić jak czas goni!?
Jeszcze dwa słowa o budowli. Postawiona, jak większość rzymskich akweduktów, z przycinanych, kamiennych bloków bez żadnej zaprawy. Całe 50 km powstało w zaledwie 10 lat (26-16 r. pne). Wiki podaje, że ten kolos dostarczał zaledwie 20 m3 wody dziennie. Wydaje mi się bardzo mało i jeszcze to sprawdzę. Gdyby tak rzeczywiście było, to chyba miejscowi patrycjusze zapłacili prawdziwą „skórkę za wyprawkę”
Zostawiam mojego osiemnastolatka, a właściwie on mnie podwozi na lotnisko w Marsylii. Teraz jak tata pojedzie, zaczną się prawdziwe wakacje… tak jest chyba od początku świata i tak będzie do jego końca… wakacje zaczynają się kiedy “zgredy” oddalą się na bezpieczną odległość…
Serdeczności dla wszystkich! Do następnego razu! Wojt Cz